Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Od 40 lat nie mam domu i rodziny

Grzegorz
58-letni Marek po stracie rodziców przepił wszystko co miał i trafił na ulicę. Chciał się zabić, ale cudem został ocalony. Choć od 2002 r. nie pije, swego kąta wciąż nie odnalazł...

Nazywa się Marian Chmiel, lecz dla ludzi zawsze był Markiem. Pochodzi z Łodzi - tam się urodził, spędził dzieciństwo i sięgnął dna.

Pokłosie wypadku
Gdy jego życie przewróciło się do góry nogami, miał zaledwie 18 lat...

- Wszystko co złe dotknęło mnie po tym, jak rodzice zginęli w wypadku. To był cios, nie mogłem się pozbierać. Zostałem sam - rodzeństwa nie miałem, dziadkowie już nie żyli. Zacząłem pić, miałem próbę samobójczą. Alkohol szybko zabrał mi wszystko... Zaczęło się od pracy w szpitalu, gdzie przez rok byłem sanitariuszem - pomimo braku uprawnień, bo ukończyłem tylko podstawówkę. Jak straciłem rodziców, nikt mnie już w robocie nie widział... Pieniądze na alkohol miałem z wyprzedawania rodzinnego dorobku. Pod młotek najpierw poszedł sprzęt zgromadzony w domu, potem sam dom. 25 marca 1978 r. stałem się bezdomnym - wyznaje Marek.

Pił całymi dniami. Dopóty miał jeszcze pieniądze, dopóki mógł nocować w hotelach. Gdy środków do życia zabrakło, pozostała mu tylko ulica - ze schronisk korzystał w ostateczności. Opowieści o tym, jak przy największych mrozach noce spędzał na spacerach, walcząc, by nie zamarznąć, przerażają. Z reguły sypiał na dworcach lub w melinach znajomych. Żywił się z drobnych za okazjonalne prace dorywcze. Gdy nie miał ani grosza, prosił przechodniów, by kupili mu chleb lub bułkę - żebrać nie musiał, bo miał to szczęście, że z reguły nie odmawiali. Tym, czego Markowi nigdy nie brakowało, był właściwie tylko alkohol. - W moim towarzystwie zawsze znalazł się ktoś , kto miał flaszkę. Przez lata nie wiedziałem, co to kac... - wyznaje bezdomny.

4 kwietnia 2002 r.
Na ulicach rodzinnego miasta wytrzymał niecały rok. Przeniósł się do stolicy, kilka lat później do Krakowa. W międzyczasie za drobne kradzieże zdarzyło mu się trafić za kratki. Żyjąc w byłej stolicy Polski był już jednak innym człowiekiem.

- Tam już nie piłem. Zmieniłem się po tym, co wydarzyło się w Zakopanem - a pojechałem tam, żeby upić się na śmierć. To był akt rozpaczy... Postanowiłem skończyć ze sobą na wielkim mrozie, rozebrany do spodenek, licząc, że jeśli nie umrę przez wódkę, to z zimna. Jednak ktoś mnie dostrzegł, trafiłem do szpitala. Lekarze trzymali mnie trzy miesiące, mówili, że to cud, że przeżyłem. Wtedy odzyskałem wiarę w Boga. Bezpośrednio po wyjściu ze szpitala, za namową jednego z doktorów, udałem się do zakopiańskiego kościoła jezuitów „na górce”, gdzie działa duszpasterstwo trzeźwości. Mając już dość siebie pijaka, brudnego i nieakceptowanego przez ludzi, podpisałem krucjatę, przysiągłem Jezusowi, że kończę z alkoholem. 4 kwietnia 2002 r. dostałem drugą szansę, nowe życie. Odtąd codziennie modlę się o to, by moje koszmary nigdy już nie wróciły - mówi Marek.

W Krakowie żył prawie 10 lat. Jego domem cały czas była ulica, jednak z miesiąca na miesiąc coraz częściej udawało mu się łapać prace dorywcze. Ludzie zaczęli dostrzegać, że ma dobre serce, że warto mu zaufać, wierzyli, gdy mówił, że nie pije. Z czasem zyskał przyjaciół, którzy pozwolili, by zamieszkał w należącej do nich chatce w Polanach Surowicznych, pomogli mu ją wyremontować. Korzystał z niej cztery lata, do chwili, gdy spłonęła w pożarze. Prawdopodobnie ktoś podłożył ogień... Po kolejnej tułaczce, podczas której otarł się nawet o Pragę i Brno, przed kilku laty zawitał do Dukli - dzięki czemu szybko poznał również pobliską Jasielszczyznę. Spodobały mu się te strony.

Wiara moją siłą
Miasteczko na północnym skraju Beskidu Niskiego, znane ze św. Jana, stało się bliskie sercu Marka na tyle, że bezdomny żyje w nim do dzisiaj. Noce z początku spędzał w miejscowym schronisku, dorabiając jako jego stróż, potem zdany był na łaskę mieszkańców - zwłaszcza tych, którzy nie zawiedli się powierzając mu różne prace. Miejscem, w którym zawsze mógł się ogrzać, jest dukielska poczekalnia PKS. Tam poznał Teresę Petryk, która w maju tego roku przygarnęła go pod swój dach.

Kobieta nie mogła pozwolić, by bezdomny tułał się z kąta w kąt. - Wiele razy mi pomógł i zrobiło mi się go żal. To bardzo dobry człowiek... Jako wdowa po pijaku doceniam, że zmienił swoje życie. Choć warunki bytowe mam fatalne, razem nam raźniej... - mówi pani Teresa. Markowi trudno jest znaleźć słowa, które w pełni oddałyby, jak wiele dla niego uczyniła. Wreszcie odnalazł spokój, podczas mrozów nie musi pukać do drzwi przytułków dla bezdomnych, których wciąż unika jak ognia. - Z doświadczenia wiem, że nocami pojawia się tam alkohol. A ja nie chcę mieć z nim już nic wspólnego. Mimo że alkoholikiem jest się przez całe życie... - mówi 58-latek.

Co roku uczestniczy w rekolekcjach trzeźwościowych, niedawno odnowił swoją krucjatę. Dzień w dzień dziękuje Bogu, że wyciągnął go z bagna. Szczególnym wyrazem wdzięczności za ocalenie miała być dla Marka samotna piesza pielgrzymka na kanonizację Jana Pawła II - do Rzymu jednak nie doszedł, tuż po przekroczeniu granicy Włoch, mimo wsparcia władz Dukli, zabrakło mu pieniędzy. Jego codzienność jest nieustanną walką. Wie, że gdyby pani Teresy zabrakło, znów nie miałby nic. Jeśli nie zdobędzie własnego kąta i stałej pracy zawsze będzie czuć się bezdomnym. Osoby, które w jakikolwiek sposób chciałyby pomóc 58-latkowi, proszone są o kontakt pod nr telefonu 608 107 326.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na jaslo.naszemiasto.pl Nasze Miasto