Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jan Hap z Jasła: Tak, jak symbolem wiary jest krzyż, tak symbolem „Solidarności” była siła ludzi

Bogdan Hućko
Bogdan Hućko
"Jesteśmy wolnymi ludźmi, żyjemy w wolnym kraju. Jako robotnik drugi raz zrobiłbym to samo, może lepiej, ale bym to zrobił jeszcze raz". Rozmowa z Janem Hapem, byłym przewodniczącym „Solidarności” w jasielskiej hucie szkła, internowanym w stanie wojennym, działaczem solidarnościowego podziemia.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny, aby zdławić ruch „Solidarności”. W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o decyzji władz komunistycznych?

W niedzielę, 13 grudnia, zapukał dość mocno do drzwi sąsiad Feliks Źrebiec. Otworzyłem drzwi, a on do mnie: pan wie, że jest wojna, że Jaruzelski ogłosił wojnę. - Jaką wojnę - zapytałem zdziwiony. Powiedział mi, że aresztowano dwóch kolegów - Leszka Twaroga i Emila Masteja, którzy byli na dyżurze. To był dla mnie szok. Pobiegłem na stację kolejową do Ryśka Świerza. Nie było go. Dyżurny powiedział mi, że był, ale gdzieś pobiegł. Telefony były odcięte, nie było możliwości zadzwonienia. Byłem całkowicie zdezorientowany. Miesiąc wcześniej z Komisji Krajowej były zalecenia przeprowadzenia referendum w zakładach pracy dotyczące stanu wyjątkowego lub stanu nadzwyczajnego. O stanie wojennym mowy nie było. Tym większe było dla nas zaskoczenie. Referendum zostało przeprowadzone w hucie osobiście przeze mnie. Nie pamiętam dokładnie, ale 94 lub 97 procent załogi było za strajkiem generalnym, gdyby doszło do stanu wyjątkowego lub nadzwyczajnego. W sobotę i niedzielę huta nie pracowała. Postanowiłem zaczekać do szóstej rano w poniedziałek i poszedłem do pracy. Dyrektorów i kierowników nie było. Byłem grawerem, pracowałem w warsztacie mechanicznym. To był dział odległy od produkcji. Z kolegą Lechowskim przeszliśmy przez produkcję. Wszyscy pytali mnie co dalej robić.

I co im Pan powiedział?

Przypomniałem, że było referendum i wypadałoby się do jego wyników dostosować. Mówiłem: zróbmy wszystko, żeby nie podejmować pracy co najmniej do godziny siódmej, a gdy przyjdzie kierownictwo i dyrekcja zakładu, to zobaczymy co będzie dalej.

Jakie były nastroje w hucie tuż po ogłoszeniu stanu wojennego?

To była konsternacja i szok. Ludzie byli bardzo przestraszeni, a zarazem bojowo nastawieni, odważni.

13 grudnia w Jaśle zostały rozrzucone ulotki autorstwa Adama Pawlusia wzywające do strajku generalnego. Barbara Garbarczyk przepisała apel na maszynie i powieliła. Wspólnie z Krystyną Osiką rozłożyły część ulotek w kościołach, a część Antoni Pikul rozrzucił z wieży kościoła oo. Franciszkanów. Wasz strajk był odpowiedzią na ten apel?

O tych ulotkach wtedy nie wiedziałem.

Huta szkła, jako jedyny zakład pracy w Jaśle, przystąpiła 14 grudnia do strajku na znak protestu przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.

Protest był z mojej inicjatywy. Tłumaczyłem, że skoro walczyliśmy o nasze prawa pracownicze i nagle nam zdelegalizowano związek, to musimy walczyć, że jest to wojna przeciwko nam, przeciwko narodowi. W hucie był mocno zakorzeniony patriotyzm. Wiedziałem, że mi nie odmówią. Przechodziłem przez całą produkcję - szkła witrażowego i szyb reflektorowych. Miałem tam szwagra Romana Sajdaka (od trzech lat nie żyje) i on mnie też pomógł. Po rozmowie z pracownikami, wszyscy postanowili strajkować. Widziałem w oczach ludzi strach, a mimo to mieli jakąś siłę wewnętrzną w sobie, że zdecydowali się na strajk, wiedząc jakie mogą spotkać ich represje. Za organizowanie strajku groziło 7 lat więzienia.

Byliście świadomi konsekwencji strajku?

Myślę, że nie wszyscy. Ja zdawałem sobie sprawę z rygorów stanu wojennego. Wtedy o tym nie myślałem, tylko, żeby doczekać do godziny siódmej.

Ile osób było wtedy w hucie?

Około dwustu. Komisja Zakładowa „Solidarności” składała się z dziesięciu osób. Pamiętam, że tworzyli ją Stanisław Koczwara, Kazimierz Rozenbeiger, Irena Idzik, Adam Polak, Jacek Zduń, Stanisław Kwilosz. Nie zakładaliśmy żadnego komitetu strajkowego. Każdy się bał. Ludzie byli tak nastawieni, jakby coś na nich spłynęło z góry, że wiedzieli, co każdy ma robić. Rozmawiałem potem z Koczwarą. Mówił mi, że był na produkcji, nikogo nie namawiał, nikt go nie pytał, każdy decydował o sobie. Dyrektor Dziedzic i kierownik Nagacz biegali po hucie, namawiali do pracy. Dziedzic był też u mnie, żebym poszedł do ludzi i przekonał ich do podjęcia pracy. Odmówiłem.

Co działo się dalej, jak wyglądał ten dzień w hucie?

Około godziny dwunastej zadzwonił do mnie dyrektor Dziedzic i poprosił, żebym przyniósł klucz do pomieszczenia „Solidarności”. Byłem na etacie związkowym. Powiedziałem dyrektorowi, że z tego strachu zapomniałem kluczy. Wtedy zaproponował, żebym i tak przyszedł na rozmowę. Zastanawiałem się czy mam iść czy nie, ale w końcu poszedłem. Rozmowa trwała bardzo krótko. Napomknął tylko, żebym klucz przyniósł jutro. Powiedział, że spieszy się, bo idzie na produkcję zobaczyć co tam się dzieje. I wyszedł z biura, to ja też. Zatrzymałem się paręnaście sekund w sekretariacie, ale miałem jakieś złe przeczucie, dlaczego dyrektor tak szybko ucieka na produkcję. Biegłem za nim w kierunku portierni, a w tym momencie wpadł z zewnątrz Jan Maczuga z produkcji i krzyknął do mnie: Janek, uciekaj szybko, bo przyjechali ubecy i milicja, chyba po ciebie! Gdy podszedłem do drzwi, to widziałem jak z zewnątrz wbiegają do środka. Brama była zamknięta, chcieli wejść drzwiami do portierni. Wybiegłem drugimi drzwiami od strony zakładu. Udało mi się uciec. Wtedy uświadomiłem sobie, że to był pretekst dyrektora ściągnięcia mnie do gabinetu, a wtedy mnie zwinęliby z gabinetu dyrektora i byłoby po sprawie. Wróciłem na warsztat, opowiedziałem jak Dziedzic chciał mnie wystawić ubekom. Przez około półtorej godziny ludzie nadal dyskutowali. Pojawiły się głosy kobiet, żeby może przystąpić do pracy. To jednak hutnicy decydowali o wszystkim.
Na warsztat do mnie przyszedł Stanisław Koczwara i powiedział, że był u dyrektora Dziedzica i muszę tam iść, bo tam są już panowie. Zastanawiałem się chwilę co mam zrobić. Powiedziałem do kolegów, że wzywają mnie do dyrektora i że to będzie pewnie koniec mojej obecności na grawerni. Gdy im to powiedziałem, postanowili pójść ze mną. Już nie pamiętam, czy ich o to poprosiłem, czy sami wyszli z taką inicjatywą. Poczułem się pewniej, że za mną ktoś stoi, że nie bez powodu byłem przewodniczącym. Zebrała się cała załoga z produkcji, utworzył się szpaler z hali produkcyjnej w kierunku biura. Szedłem na czele. Nie wszyscy zmieścili się na korytarzu biurowca. To byli wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni. Wszedłem do biura, gdzie był dyrektor, komisarz, prokurator Żmigrodzki, dwóch ubeków i chyba dwóch milicjantów. Zapytano mnie dlaczego nie ściągnąłem tablicy „Solidarności”. Powiedziałem, że skoro związek został zdelegalizowany, to wszystkie czynności należą do dyrektora zakładu. Ten obowiązek na mnie nie spoczywa. A ponadto tej tablicy gdybym dostał polecenie zdjęcia, to i tak bym nie ściągnął. Dla mnie „Solidarność” to był symbol nie tylko siły ludzkiej. Tak, jak symbolem wiary jest krzyż, tak symbolem „Solidarności” była siła ludzi. Trochę głos mi się łamał, ale starałem się jakoś trzymać. Po spisaniu notatki, prokurator powiedział, że wychodzimy. Na korytarzu tłum ludzi krzyczał w mojej obronie: za co go aresztujecie, nie puścimy go, tyle dobrego dla nas zrobił! Bardzo mocno to przeżywałem. Nie zabrali mnie, bo w tym momencie przyjechali dyrektorzy z hut szkła w Krośnie. Dyrektor Dąbrowski kazał pracownikom i również mnie przejść na świetlicę.

Z jaką misją przyjechał dyrektor Jerzy Dąbrowski?

Namawiał usilnie, żeby hutnicy podjęli pracę, mówił, że Krosno nie strajkuje. Myśmy w to nie wierzyli. Mój wysłannik pojechał do Krosna, żeby sprawdzić co się w tamtej hucie dzieje, ale nie wrócił. Po stanie wojennym rozmawiałem z nim i przyznał się, że po prostu się bał na widok milicji przed krośnieńską hutą. Zrezygnował, nic się nie dowiedział.
Dyrektorzy pytali nas dlaczego nie pracujemy. - Bo aresztujecie naszych kolegów, odbieracie nam wolność, jaka rada ocalenia narodowego, skoro występujecie przeciwko narodowi - odpowiadali na pytania dyrektorów Lignar, Byczek, Chudy (już nie żyje). Wiedzieliśmy, że w nocy Stanisława Maziarza, ojca siedmiorga dzieci, wydarli z domu w kalesonach. Spotkanie w świetlicy trwało około pół godziny. Wreszcie Dąbrowski zapytał: to w końcu podejmujecie pracę czy nie? Robotnicy odpowiedzieli mu: nie podejmujemy, dopóki nie zostanie zlikwidowany stan wojenny. Wtedy ja wstałem, podniosłem rękę z palcami w kształcie litery V, znaku zwycięstwa, i zaintonowałem „Boże coś Polskę...”. To był szok dla wszystkich. Ludzie tak gremialnie zaśpiewali, że rozrywało ściany. Dyrektorzy, a było ich chyba sześciu, na czele z Dąbrowskim, wstali, pochylili głowy i wysłuchali pieśni do końca.
Po tym spotkaniu rozmawiali indywidualnie z inżynierami produkcji i technologii, zajmującymi kierownicze stanowiska: Stanisławem Koczwarą, Ireną Idzik, Krystyną Jankowską i Kazimierzem Rozenbeigerem, którzy solidaryzowali się z robotnikami. Wszyscy zostali później zwolnieni dyscyplinarnie.
Strajk trwał do wtorku, 15 grudnia. Zakończył się chyba o 12. Jak dowiedziałem się później, na godzinę 17 szykowany był atak na hutę. Gdyby do niego doszło, to mogło być różnie, mogło nawet dojść do rozlewu krwi. Hutnicy to byli mężczyźni dobrze zbudowani, z krwi i kości. Piszczele (urządzenia hutnicze - przyp. red.) mieli przy sobie. Koczwara mówił do mnie: wiesz co Jasiu, może dobrze się stało, że tak się skończyło.

Dzień wcześniej, 14 grudnia, został Pan internowany. Gdzie i w jaki sposób został Pan zatrzymany?

Po spotkaniu z dyrektorami w świetlicy wyszliśmy na pole. Kazimierz Rozenbeiger i Stanisław Koczwara powiedzieli do mnie, że oni będą czuwać, utrzymywać porządek w zakładzie, a ja, żebym poszedł coś zjeść do domu, bo od rana nic nie jadłem. Przyjechała do mnie żona i poszliśmy. Kapuś z ZMS, poszedł z nami, był bardzo milutki, pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze. Chciał wiedzieć, dokąd idziemy, żeby wiedzieli, gdzie mają po mnie przyjechać. Przyszliśmy do mieszkania na ul. 3 Maja i żona zaczęła robić kanapki, żebym coś zjadł. W mieszkaniu były nasze dzieci 6-letnia Monika, 11-letni Jacek i 13-letni Darek. Nie trwało to dłużej niż 10 minut, gdy usłyszałem mocne pukanie do drzwi. Otworzyłem. Weszli umundurowani w hełmach, z karabinami. - Panowie pozwólcie mi zjeść przynajmniej kanapkę - powiedziałem. Zaczęli krzyczeć: potrzebne to panu było, nie ma czasu na jedzenie, ubierać się i z nami! Była to godzina 16. W domu krzyk i płacz niesamowity, bo ojca zabierają. Ludzie w oknach patrzą, bo Hapa aresztowali. Dwa albo trzy „gaziki” stały przed blokiem.

Co Pan wtedy czuł?

Myślałem, że to jest moja ostatnia droga, że już do domu nie wrócę. Wiedziałem o Katyniu, byłem przekonany, że pojedziemy na białe niedźwiedzie. Przywieźli mnie na komendę milicji w Jaśle, gdzie zrobili mi zdjęcia ze wszystkich stron jak bandycie, zdjęto odciski palców, zabrano sznurówki z butów. Zaprowadzili mnie do celi, w której warunki były ohydne. Prycza była obrzygana. Ciągle przez okienko zaglądano do mnie. O spaniu nie było mowy. Po południu dokwaterowano do mojej celi pracownika z huty. Znałem go, należał do „Solidarności”, ale nabrałem podejrzeń. Rzucił kurtkę, która była jakby wybulona. Byłem robotnikiem, ale miałem w sobie również trochę inteligencji i instynktu. Pomyślałem, że tam może być ukryty magnetofon. Potem jego zabrali i zostawili mnie z tą kurtką, a przez wziernik zaglądali do celi. Ten pracownik huty wrócił do mojej celi i opowiadał mi, że przeskakiwał przez bramę i zatrzymali go. Chciał rzekomo powiedzieć wszystkim w hucie, że zostałem aresztowany. Zaczął mnie wypytywać czy mamy koktajle Mołotowa, łańcuchy, kilofy, siekiery, młoty. Powiedziałem mu: Jurek, tyś chyba oszalał. Zapytałem go, dlaczego tak mówi, a on, że słyszał, że wszystko miało być przygotowane na walkę. - Czym będziemy walczyć - pytał mnie dalej. Powiedziałem mu, że walczyliśmy słowem.

Nazajutrz rano widok z celi mnie przeraził. Na podwórku komendy od strony parku samochody, krzątający się umundurowani z długą bronią, szczekanie psów. Szok dla mnie był podwójny, bo w mundurach poznałem kilku pracowników huty. Byli w tych przygotowaniach bardzo aktywni, przysłużni. Rano moja mama i żona przyjechały na komendę i wyzywały milicjantów od najgorszych, hitlerowców, zrobiły straszny raban. Słyszałem te krzyki. We wtorek, 15 grudnia, o godzinie 16 zapakowali nas do więźniarek. Był Rysiu Maciejowski, Marian Matysik, Stanisław Koczwara, Ryszard Czyżowicz. Jechaliśmy w stronę Krosna i byłem przekonany, że wiozą nas na wschód. Przywieźli nas do Krosna, po trzech wsadzili do celi. Dwie godziny nas trzymali. Źle się czułem, byłem zdenerwowany, serce mnie bolało. Zawieźli mnie do przychodni czy szpitala i lekarka stwierdziła, że nadaję się do dalszego transportu.
W Krośnie zaczęli nas zakuwać w kajdanki po dwóch. Mnie skuli z Ryśkiem Czyżowiczem z Gamratu. Obok mnie stał Matysik i Koczwara. Pamiętam, jak Matysik wtedy powiedział, że ręce nam skujecie, ale sumień i ducha na pewno nam nie skujecie. Te słowa profesora z liceum utkwiły mi na zawsze. Załadowali nas do samochodów, do których dołożono kolejne osoby w Sanoku. Wtedy dowiedzieliśmy się, że wiozą nas do Uherzec. Poczuliśmy ulgę, że nie na wschód, tylko, że zostaniemy w Bieszczadach.

Jak Pan wspomina internowanie w Uhercach?

Demonstracyjnie robiono huk, z przesadnym łoskotem otwierano cele, jednym słowem straszono nas. Rozdzielono nas po pięciu - sześciu. Wyprowadzali nas na półgodzinne spacery. Na początku nawet nie byli nawet zbyt agresywni wobec nas, potem jednak coraz gorsi. Co kilka dni przemieszczano nas po celach, żeby nas załamać. I częste kontrole. W celi 10-osobowej nie było ubikacji. Był jeden otwarty sedes, wokół którego utworzyliśmy parawan z szaf, żeby było odrobinę intymności. Jedzenie było ohydne. Zupa mleczna tylko zabarwiona, podroby śmierdzące. Jedynie jedliśmy chleb ze smalcem i marmoladą. Traktowali nas jak zwierzęta. Trochę zaczęło się zmieniać, gdy miał do nas przyjechać biskup Ignacy Tokarczuk. Mnie już wtedy nie było, bo dostałem nakaz zwolnienia i nie uczestniczyłem w tym spotkaniu, ale z opowiadań kolegów wiem, że wtedy przywieziono owoce i władze propagandowo chwaliły się, że niczego internowanym nie brakuje.

W Uhercach dostałem nerwicy, miałem blok prawej komory serca. Lekarka wydała mi dwa zaświadczenia, że dalsze internowanie zagraża mojemu życiu. Zostałem zwolniony 10 stycznia 1982 r.

Nie sądzę jednak, żeby bezpieka przestała się Panem interesować po wyjściu z internowania.

Musiałem się zgłosić na komendę w Krośnie do ubeka, który był opiekunem Krośnieńskich Hut Szkła. Powiedział, że nie wolno mi nigdzie się poruszać, żadnych kolegów, żadnych kontaktów, mam siedzieć w domu.

Trafiłem na 30 dni na neurologię do szpitala w Jaśle. Pani doktor Danuta Libuszowska stwierdziła, że jestem psychicznie wykończony. Mimo, iż miałem zakaz kontaktów, to z kwiatami odwiedził mnie Jerzy Polak. Gdy wychodziłem z sali na korytarz, to podstawiony przez SB facet jeździł za mną na wózku inwalidzkim wszędzie gdzie szedłem. Lekarz mówił mi: panie Hap niech pan nie wychodzi, bo nie może pan wychodzić. Wolnej Europy niech pan też nie słucha, bo jest zakaz.

Po wyjściu ze szpitala wróciłem do pracy, ale cały czas byłem obserwowany przez ubeków. Gdy już pracowałem, a w hucie był sabotaż, to wzywali mnie na przesłuchanie, kilkanaście razy w ciągu kilku lat pracy. Każdy pretekst był dobry. Na przykład wzory w chromoniklu szyb do reflektorów fiata 125p ktoś w nocy podziobał punktakami, żeby mnie oskarżyć. Ubek do mnie: pan zniszczył swoją pracę. - Czy jestem aż do tego stopnia ciemny, żeby swoją pracę niszczyć - odpowiedziałem mu. Nie byłem tak wychowywany. Ktoś wrzucił kawałek żelaza do szkła, to już podejrzenie padało na mnie. Byłem represjonowany pod tym względem. Odczuwałem straszny stres, bo każdy telefon, to już myślałem, że dzwoni ubek. Psychicznie było to nie do wytrzymania.

Mimo to działał Pan nadal w podziemiu solidarnościowym.

Po wyjściu ze szpitala rozwoziłem dary internowanym. Przewoziłem ulotki, publikacje drugiego obiegu, materiały. Jechałem do Cieklina, ścigali mnie, uciekałem przez Dębowiec. Gdyby mnie wtedy złapali, to byłby pewnie koniec ze mną. Byłem czynny w podziemiu. Mam czyste sumienie, że nie zaprzestałem działalności i w 1989 roku reaktywowałem „Solidarność” w hucie.

Wróćmy jeszcze do początku. Gdy 25 października 1980 roku na zebraniu w ZDK „Chemik” powstał Międzyzakładowy Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność” w Jaśle, Pan został jednym z ośmiu członków MKZ. Organizował Pan „Solidarność” w swoim zakładzie pracy, ale także w innych firmach. Dlaczego zaangażował się Pan w ruch „Solidarności”?

Nigdy wcześniej zbytnio nie interesowałem się polityką, a bardziej historią. Gdy zaczęły docierać do nas informacje o wydarzeniach na Wybrzeżu, spotykaliśmy się w Krośnie u Staszka Drużby i Zygmunta Zawojskiego. Wciągnęły mnie pewne wydarzenia w jasielskiej hucie. Załoga zastrajkowała w 1980 r. Było potwornie gorąco - 36 stopni, a przy piecach - 56. Podczas spotkania w świetlicy dyrektor Dziedzic namawiał, żeby wrócić do pracy. Hutnicy stanowczo odmówili. Zażądaliśmy przyjazdu dyrektorów z Krosna. Dyrektor Dziedzic wrócił na świetlicę ze złą nowiną. Krosno powiedziało, żeby napisać postulaty, to jutro przyjadą. Strajkujący nie ustąpili - mają przyjechać dzisiaj. Dziedzic przekazał to do Krosna, wrócił na świetlicę i zapytał kto pójdzie z nim na rozmowę jako przedstawiciel załogi. Nikt się nie odezwał. Wtedy się zgłosiłem. Poszedłem do biura z dyrektorem i rozmawiałem telefonicznie z dyrekcją w Krośnie. - Proszę przekazać załodze, że przyjedziemy jutro - usłyszałem. A ja mówię tak: - Panowie dyrektorzy, hutnicy nie ustąpią, bo oni oczekują waszego przyjazdu dzisiaj i tylko dzisiaj. - Nas jest tylko czterech na dyżurze w KHS i nie ma szans przyjechać - usłyszałem w słuchawce. A ja na to: co jest ważniejsze - czy czteroosobowa dyrekcja siedząca za biurkiem czy 100-osobowa grupa pracowników, która siedzi w świetlicy i nie pracuje. - W takim razie przyjeżdżamy - powiedzieli. To był moment mojego zaangażowania. Przyjechali dyrektorzy, a ludzie wtedy powiedzieli: ty będziesz naszym przewodniczącym w komisji zakładowej. Struktur „Solidarności” jeszcze nie było. Napisaliśmy postulaty, przyjechał Bartosik z dyrekcji w Krośnie, kilku związkowców. Dostaliśmy podwyżki, zmienili nam osłony na piecach, gdzie temperatura była bardzo wysoka. Hutnicy byli zadowoleni. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, było nas ośmioro. Lubię pomagać ludziom, dlatego się zaangażowałem.

Warto było?

Warto. Jesteśmy wolnymi ludźmi, żyjemy w wolnym kraju. Cieszę się, że mimo stanu wojennego, różnic w „Solidarności”, ja jako robotnik drugi raz bym zrobił to samo. Być może z większą świadomością, z większym doświadczeniem, może lepiej, ale bym to zrobił jeszcze raz.

Zdjęta tablica z napisem „Solidarność” lekko wystawała zza szafy w moim pomieszczeniu w hucie. Zauważył to ubek. - Tablicę proszę schować - powiedział. Ściągnąłem buty i sznurówki. - Niech nie będzie pan takim cwaniakiem, chce się znaleźć na Montelupich - usłyszałem. Powiedziałem do niego: panie kapitanie, ta tablica jeszcze się przyda. A on na to: bądź pan realistą. Gdyby dzisiaj żył, to bym mu powiedział kto był realistą - ja czy on. Tablica schowana w piwnicy została zawieszona po raz drugi w hucie, po 10 latach.

Za kilka dni, 14 grudnia, w 40. rocznicę strajku w jasielskiej hucie zostanie odsłonięty obelisk upamiętniający tamto wydarzenie.

Ważny symbol dla potomnych, dla współczesnej młodzieży. Zostanie na pokolenia i będzie przypominał o odwadze hutników, że byli w Jaśle twardziele i że coś się działo w tym mieście.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na jaslo.naszemiasto.pl Nasze Miasto