Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Samarytanin rannych ptaków - Robert Pogorzelski z Brzysk

Bogdan Hućko
Bogdan Hućko
- Jeden traci na karty, drugi na wycieczki, a ja tracę na ptaki – ratuję i wypuszczam na wolność. Mam ogromną satysfakcję – mówi Robert Pogorzelski, twórca Ośrodka Rehabilitacyjnego Dzikich Zwierząt „Puchacz” w Brzyskach.

Jedni uważają go za pozytywnie zakręconego, inni za szaleńca, ale nie brakuje też bardziej dosadnych opinii. Robert Pogorzelski z Brzysk zbytnio się tym nie przejmuje.

- Pasja na pewno, poświęcenie na pewno, zero dochodu na pewno, ale satysfakcja ogromna

– podkreśla. Na swojej posesji, obok rodzinnego domu założył Ośrodek Rehabilitacyjny Dzikich Zwierząt „Puchacz”. Niesie pomoc rannym ptakom. Ośrodek sam wymyślił i z własnych pieniędzy utrzymuje. W czasach komercji to ludziom nie mieści się w głowach, żeby poświęcać się bocianom, żurawiom, jastrzębiom czy sowom…

Na ogrodzeniu od strony drogi, vis a vis Szkoły Podstawowej w Brzyskach, nie rzucająca się w oczy tablica: Ośrodek Rehabilitacyjny Dzikich Zwierząt „Puchacz”.

– Nazwa od dużej sowy, naszej europejskiej, jednej z największych żyjących na naszej planecie

– tłumaczy założyciel. Ośrodek działa od 1 kwietnia tego roku.

– Niektórzy myśleli, że to dowcip z mojej strony. Nie, jest to realne przedsięwzięcie

– śmieje się gospodarz.

Zauroczony od dzieciństwa

Zwierzęta kochał od dzieciństwa. Te małe, nieco większe i te duże. W domu rodzinnym zawsze były psy, koty, konie, ptaki. Gdy miał pięć lat, to mam kupiła mu w sklepie zoologicznym rybkę gupika. Miał akwarium, potem hodował różne ptaki egzotyczne. Z namiętnością oglądał w telewizji programy przyrodnicze.

Ośrodek rehabilitacyjny jest zwieńczeniem długoletnich zainteresowań i dziecięcych marzeń.

- To tliło się we mnie od najmłodszych lat. Zawsze myślałem, żeby coś takiego robić, nieść pomoc zwierzętom, mieć z tego satysfakcję. Do wszystkiego trzeba dojrzeć latami. Wcześniej nie było czasu. Edukacja, praca, dom

– nie kryje i zaznacza, że zwierzętom można pomagać na wiele sposobów.

- Zawieszając budkę w ogrodzie dla sikorki czy szpaka, też przyczyniamy się do ochrony gatunku. Starodrzewia giną, jest coraz mniej dziupli i ptaki nie mają się gdzie gnieździć. Nawet pozostawiając małą szczelinę pod dachem dla wróbla, to też jest w pewien sposób ochrona gatunku. Stwierdziłem, że swoją wiedzę, praktykę warto przekształcić w rzeczywistość i przy odpowiedniej namowie bliskich osób, postanowiłem otworzyć ośrodek rehabilitacyjny dla dzikich zwierząt, a konkretnie dla ptaków

– tłumaczy.

W Brzyskach i okolicy ludzie wiedzieli, że hoduje ptaki od ponad 30 lat, że miał różne zwierzęta. Latami nabierał doświadczenia i zgłębiał wiedzę.

- Pewne rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Jednak dobre uczynki nie zawsze idą w parze z prawem, więc jeśli robiłem coś dobrego, to trzeba to zalegalizować

– zaznacza Robert Pogorzelski.

Zanim powstał ośrodek, musiał spełnić pewne kryteria m.in. posiadać umowę z lekarzem weterynarii. Nad działalnością nadzór sprawuje Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Rzeszowie, a podlega pod ministerstwo. Był też świadomy wyzwaniu jakie go czeka.

- To jest w pewnym sensie poświęcenie, bo działam 24 godziny na dobę. Nie mogę nie odebrać telefonu, jeżeli jakieś stworzenie potrzebuje pomocy, bo oglądam w telewizorze wiadomości. Dla mnie pomoc dla ptaków jest priorytetem, zajęło to mój całkowity czas i póki będzie siła fizyczna i zdrowie, to na pewno będę to robił

– deklaruje z mocnym podkreśleniem.

Nie żali się, ale próbuje uświadomić każdemu ile wymaga to pracy.

– Ludzie przyniosą ptaszka, bo będzie miał tu dobrze. Nikt nie ma świadomości, że tak naprawdę ja nie mam niedzieli, świąt. Bez względu na to czy pada deszcz czy jest wielki mróz, zasuwam przy ptakach. Trzeba je nakarmić, wymienić wodę, z którą jest problem. Ptaki potrzebują świeżej wody podczas upałów. Niesie to ze sobą niesamowity ogrom poświęceń, bez własnego prywatnego życia. W tym roku byłem - nie przesadzając - może 12 godzin poza domem, ale i tak w ciągłym kontakcie z tatą, który daje mi znać. W przypadku W trzeba jechać

– opowiada.

Z wykształcenia jest leśnikiem, pracował w lasach państwowych, miał styczność z naturą. Był też opiekunem i sprzedawcą w sklepie zoologicznym, który mieścił się tuż przy gabinecie weterynaryjnym. Uważa, że zbieranie doświadczeń jest jedną z lepszych pasji. Teraz też zawodowo opiekuje się zwierzętami w Skansenie Archeologicznym Karpacka Troja w Trzcinicy, gdzie zajmuje się konikami polskimi, bydłem węgierskim i szkockim, kozami, owcami.

- Prowadzenie ośrodka daje mi satysfakcję kontaktu z gatunkami, które mógłbym obserwować tylko z daleka, a tutaj mogę mieć bezpośredni kontakt z pięknym dudkiem czy dostojnym orłem, dużą sową

– opowiada Robert Pogorzelski, oprowadzając po ośrodku.

- I to jest zapłata za pracę. Przede wszystkim przychodzi ten moment, kiedy może je uwolnić. Mam satysfakcję, że zrobiłem malutki kroczek w swoim życiu i pomogłem w ten sposób. Bezinteresownie. Nie robię tego dla pieniędzy ani dla zysku. Tylko dlatego, że bardzo to lubię

– podkreśla.

Sezon na młode bociany

Do „Puchacza” w Brzyskach trafiają ranne lub chore ptaki z różnych regionów Polski południowo – wschodniej. Ludzie po znalezieniu rannego ptaka dzwonią, ale najczęściej sami przywożą. Przyjeżdżają nawet po kilkadziesiąt, a nawet set kilometrów. Do Roberta Pogorzelskiego trafiły już ptaki aż z Buska-Zdroju, z Małopolski, z połowy Podkarpacia. Wiele osób przekazuje zwierzęta do ośrodka w Przemyślu, a ci co mają bliżej, jadą do Brzysk.

- Miałem przypadek Słowaka, który jechał do Barwinka i znalazł przy drodze potrąconego żurawia, zatrzymał się, zabrał ptaka zza Kielc, poświęcił się, jakoś żeśmy się dogadali, podjechałem, odebrałem. Ptak przebywa w ośrodku, cieszy się całkiem niezłym zdrowiem i do trzech tygodni powinien zostać wypuszczony na wolność

– podaje jeden z przykładów.

- Obecnie mamy sezon na młode bociany, które wyleciały z gniazda. Niektóre mają problemy zdrowotne już w trakcie wylotu. Ludzie znajdują je na swoich podwórkach, przy drogach po kolizjach drogowych. Najbardziej przykre przypadki związane są z porażeniem prądem, bo bociany często zakładają gniazda na słupach energetycznych i później młode kojarzą, że każdy słup to jest potencjalne miejsce, na którym można przysiąść. Niestety, jeżeli na jednym słupie siądzie dwie, trzy sztuki, kończy się to nie do końca dobrze dla nich. Te przypadki są w tej chwili najczęstsze i najgorsze do leczenia, gdyż uszkodzenia są tak poważne, że niekiedy uratowanie takiego ptaka graniczy z cudem

– przyznaje twórca „Puchacza”.

W trakcie rozmowy do ośrodka przywiezione zostały dwa bociany z okolic Rymanowa-Zdroju i Iwonicza. Z dwóch leżących pod słupem, jeden był całkowicie spalony. Drugi przeżył. Siedzi spokojny w tekturowym pudełku. Ten z okolic Iwonicza jest mocniejszy, chce wydostać się z pudła.

- Szarpie się, to dobry znak

– mówi Robert Pogorzelski. Drugi jest spokojniejszy.

- Wyciszony, ale oczko żywe, jest szansa, że będzie dobrze. Patrzę na tego bociana i już zastanawiam się co będzie z nim dalej. Człowiek zapomina o tym, którego uwolnił wczoraj, tylko myśli o tym, który przyjechał dzisiaj

– głośno rozmyśla oglądając boćka, który jest zaobrączkowany.

- Rolnicy wiedzą, że bocian jest pozytywnym ptakiem, bo wyjada myszy, a myszy niszczą uprawy. To są najcięższe przypadki, bo porażenia prądem dają efekty nawet po kilku tygodniach. Wydaje się, że ptak jest gotowy do życia, nagle okazuje się, że obumiera mu palec, fragment języka, cała kończyna. Te historie, niestety, nie kończą się dobrze. Spalone martwe tkanki, dochodzi często także do uszkodzeń narządów wewnętrznych

– wylicza.

Do ośrodka rehabilitacyjnego trafiają także pisklęta.

- Zostały podczas burzy wydmuchnięte lub strącone razem z gniazdami. Nie zawsze rodzice chcą inwestować w takie potomstwo, które kilka lub kilkanaście godzin spędziło na ziemi. Często podczas upałów, ze względu na wysoką temperaturę, małe jerzyki wyskakiwały ze swoich gniazd

– dodaje Robert Pogorzelski. Najczęściej jednak są to ptaki po kolizjach drogowych, porażone prądem (te nazywa elektrykami), po atakach drapieżników, zwłaszcza kotów.

- Wychodzę z założenia, że atak jastrzębia na gołębia jest bardzo naturalnym zjawiskiem i niekiedy, ratując gołębia możemy zabrać życie jastrzębiowi. Natomiast dużo szkodników wtórnych, które wprowadziliśmy w nasze środowisko, doprowadzają do śmierci i poważnych okaleczeń setki, jak nie tysiące, nie tylko ptaków w skali kraju

– podkreśla.

Ptaki w ośrodku przechodzą rehabilitację. Robert Pogorzelski współpracuje z lekarzem weterynarii Dagmarą Wojnarowską z Brzostku.

- Z niesamowitą charyzmą i przede wszystkim chęcią pomocy

– komplementuje lekarkę.

- Staram się współpracować z różnymi lekarzami weterynarii, okolicznymi. Nawet z lekarzem z Krakowa, który jest specjalistą od ptaków i dużo nam podpowiada, doradza. To przekłada się na całkiem niezły wynik, jeżeli chodzi o wyleczenie

– dodaje.

Różnorodność rekonwalescentów

W dniu, którym odwiedzamy ośrodek, Robert Pogorzelski opiekuje się około 50 ptakami różnych gatunków. W klatkach i wolierach są jastrzębie, myszołowy, sowy pustułki, sowy uszate, płomykówki, sowa uralska, puchacz, żurawie, bociany, łabędzie, gęsi gęgawe, gołębie grzywacze, sierpówki, szczygieł, dudki, dzięcioły.

- W ubiegłym tygodniu jeżeli chodzi o liczebność ogólną było mniej, ale jeżeli chodzi o różnorodność, było naprawdę dużo. Nie liczę i nigdy nie liczyłem. Mam podstawową zasadę – nie więcej niż mogę. Czasem przyjęcie jednego stworzenia ponad stan może zakłócić cały system. Automatycznie zmniejsza się przestrzeń życiowa w klatce czy wolierze, na lotniach też nie może być dużo ptaków, bo lotnia sama przez się ma być swobodnym pomieszczeniem do poruszania się do lotu. Niektóre gatunki są na tyle agresywne, na przykład żurawie, że więcej jak dwie sztuki i to najlepiej odrębnej płci, nie mogą egzystować, bo są poważne bójki między nimi. W tej chwili można łączyć ze sobą bociany młodociane, więc jeżeli jest kilka więcej na wybiegu, też nic się nie dzieje. Duże ptaki drapieżne, trzeba trzymać pojedynczo. Te, które są w trakcie rekonwalescencji potrzebują spokoju. Ingerencja nawet ptaka z tego samego gatunku może źle wpływać na jego dalszy stan poprawy zdrowia. Nigdy ponad stan. Trwa ciągła rotacja. Trzeba mierzyć siły na możliwości, bo jednak każdy jeden dziób, to jest dodatkowe jedzenie, dodatkowy opatrunek, dodatkowa czynność. A dzień zaczynam o godzinie 5 a kończę o 11 wieczorem

– opowiada Robert Pogorzelski.

Nie wrócą na wolność

Niektóre z nich nigdy nie wrócą do naturalnego środowiska. Takie ptaki zostają w ośrodku lub szuka się dla nich podmiotów z uprawnieniami, zajmującymi się stricte ptakami, które nigdy nie wrócą na wolność. Oczywiście właściciel „Puchacza” też może starać się o wydanie zezwolenia na to, żeby dany ptak został w ośrodku na zawsze.

- Mam taki zamiar w stosunku do jednego myszołowa, do którego mam wyjątkowy sentyment. Stracił połowę skrzydła, ale to ptak o niesamowitej charyzmie, jakby wiedział od początku, że mu się pomoże. Rzadko się zdarzają takie przypadki, ale ten jest wyjątkowy

– mocno akcentuje Robert Pogorzelski. Według niego, większość udaje się uratować.

- Jest niewielki współczynnik zgonów. W skali roku można policzyć na palcach dwóch rąk – dodaje.
Gatunki migrujące, które nie mogą odlecieć, zimują u Roberta Pogorzelskiego. Dotyczy to szczególnie chorych ptaków. - Tracą one ciepłotę ciała, używa się specjalnych lamp, pomieszczeń, potrzebują ciszy, spokoju, czerwonego ciepłego światła, odpowiedniego nawodnienia. Młode trafiają do inkubatora. Te, które nie odlecą lub nie zdążyły odlecieć, bez problemów zimują, bo mają bazę pokarmową. Oczywiście nie można je wypuścić, żeby brodziły w kilkucentymetrowym śniegu, dlatego stosuje się wysypki z trocin. Wystarczy położyć kostkę słomy i będzie na niej stał. Łabędzie są większymi zmarzluchami niż inne gatunki. Lampki ledowe pozwalają ptakom dłużej żerować. Metod jest tysiące. Ile gatunków, tyle gustów

– uśmiecha się założyciel ośrodka.

Z własnych pieniędzy

Robert Pogorzelski utrzymuje ośrodek z własnych pieniędzy, bez żadnych dotacji. Pomagają mu ludzie, tak jak on, kochający zwierzęta.

- Pani z Krosna przywiozła mi papierowe ręczniki, które u mnie idą metrami jako podkłady. Jeżeli ktoś ma w domu psa, kota czy kanarka, to wie ile potrzebuje dla jednego. Jakoś sobie daję radę. To jest kosztowne. Jeden traci na karty, drugi na wycieczki, a ja tracę na ptaki – ratuję i wypuszczam. Jest to dla mnie frajda. Często mnie pytają – a co ty z tego masz? Odpowiadam, że satysfakcję. Nie chcę organizować zbiórki, nie chcę fotografować się z ptakami zamieszczać na stronie internetowej czy facebooku, którego nie mam. Nie jest mi potrzebny taki rozgłos. Dla mnie bardziej przydałyby się pomocne ręce do pracy wolontariuszy. Teraz przychodzi okres pierzenia. Utrzymanie higieny w ośrodku jest podstawą. Pracuje zawodowo i muszę jedno z drugim łączyć. Utrzymać dom, bo akurat mieszkam sam z tatą. Tyle jest na głowie. W ciągu godziny, gdy rozmawiamy, mamy trzy nowe przypadki, a dzień jeszcze się nie kończy. Jeżeli ktoś mi przyniesie worek zboża, to jest to dla mnie większa wartość niż pieniądze. Niektóre gminy – Tarnowiec, Dębowiec i Skołyszyn kupiły pokarm dla bocianów, za co jestem im bardzo wdzięczny. Sympatycy ornitologii czasem mnie odwiedzają, rzucą symboliczną złotówkę do budki, bo każda złotóweczka jest ważna, ale ja na to nie patrzę

– opowiada właściciel „Puchacza”.

Pożegnania i powroty

Na posesji Roberta Pogorzelskiego znajduje się gniazdo bocianie zbudowane na betonowym słupie. Mieszkają w nim bociany żyjące na wolności, ale ciągle korzystają ze „stołówki” w ośrodku, bo – jak mówi gospodarz – baza żerowa jest uboga. Rolnictwo mało urozmaicone, dużo nieużytków nie jest koszonych. W wysokiej trawie bażanty czy kuropatwy nie chcą przebywać, bo są wychwytane przez jenoty, lisy i pojawiające się także szopy pracze.
Utrzymuje kontakty z osobami, które przywożą ptaki. Często pytają czy udało się uratować i bywa, że chcą być w momencie wypuszczenia na wolność. Każdy ptak wylatujący z ośrodka jest obrączkowany. Pomaga mu w tym doktor Marian Stój, ornitolog, były dyrektor Magurskiego Parku Narodowego, który przyjeżdża do ośrodka, wszystko ewidencjonuje.

Wypuszczanie zdrowych ptaków na wolność uwarunkowane jest od gatunku.

- Duże ptaki czy drapieżne, brodzące staramy się wypuszczać na otwartej przestrzeni i w godzinach przedpołudniowych, gdyż żurawie, bociany, mniej czaple, potrzebują ciepłego dnia, żeby miały lekkość lotu. Może unieść się dzięki prądom ciepłego powietrza. Sowy nie będziemy wypuszczać w biały dzień. Można w ciągu dnia, ale szuka się zadrzewień, gaików, lasów, miejsc ocienionych, gdzie nie będą mieć bezpośredniego kontaktu z ptakami dziennymi, które ich będą prześladować. Ptaki wodne, to w ich środowisku. W zależności od gatunku i pora roku ma znaczenie, a przede wszystkim pogoda. Ważne jest, żeby znać biologię danych gatunków

– tłumaczy Robert Pogorzelski.

- Dzisiaj chciałem uwolnić pustułki, ale z racji pogody nie chcę narażać je na zmoknięcie

(padał deszcz – przyp. red.),

bo pierwszy dzień na wolności, to tak samo jako pójście do pierwszej klasy. Zmienia się mu wszystko, potrzebuje jednej, dwóch, trzech dób, żeby wrócić do systemu. Trzeba wybrać odpowiednią porę roku, bo każdy gatunek inaczej się zachowuje. Teraz moment integracji bocianów jest najlepszy, czy za miesiąc żurawi, gęsi, w ogóle ptaków migrujących. Ważne jest, żeby ptaki wypuszczać z miejsc, z których pochodzą. Zwłaszcza te dorosłe. Ale jeśli długo przebywają w ośrodku, wypuszczenie na ich starym terenie może doprowadzać do bójek w swoich gatunkach, bo teren może być przejęty przez kogoś innego. Trzeba kalkulować. Najlepiej wypuszczać w okresach tzw. wyciszenia, po lęgach i przed sezonem lęgowym, kiedy jeszcze nie ma zajęć terytorialnych.

Miłe są spotkania po latach i odwiedziny, bo takie też się zdarzają.

- To nie, że ptak ma sentyment do opiekuna, tylko do miejsca, w którym miał dostęp do pożywienia. Ptaka do wypuszczenia trzeba odpowiednio przygotować, zdziczyć. Same dają nam znać. Przez trzy miesiące będzie się zachowywał jak zwykła kura domowa, po czym następnego dnia człowiek wchodzi do woliery dać mu jeść, a ten zaczyna uciekać, zaczyna się dobijać. To pierwsze oznaki, że jest gotowy do życia na wolności

– opowiada.

Przed założeniem ośrodka trafił do Roberta Pogorzelskiego bocian, który miał poważne oparzenie prawego skrzydła i praktycznie stracił upierzenie nośne, dzięki któremu mógł latać. Opiekował się boćkiem dwa lata.

- 30 lipca podjąłem decyzję o jego uwolnieniu, bo pióra pięknie odrosły, bocian zaczął się zupełnie inaczej zachowywać i nagle trochę przykro mi było, bo nawet kółka nie zrobił

– śmieje się opiekun.

Co czuje, gdy rozstaje się z ptakiem?

- Satysfakcję. Na samym początku, że ktoś mi ufa. Później, gdy dochodzi zwierzę do siebie, satysfakcję, że jest coraz lepiej. Za każdym razem gdy wypuszcza się na wolność, w pewnym sensie jest ulga. Mam z tobą spokój, żyj na własną kartę. To niesamowite uczucie. Napływ adrenaliny, endorfiny, trwa kilka sekund, ale jest

– podkreśla.

Każdego dnia Robert Pogorzelski uczy się czegoś nowego.

– Zamiast znaczków zbiera się doświadczenie. Każdy dzień jest inny. Nie ma czasu na nudę

– mówi na pożegnanie. Dzwoni kolejny telefon…

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na jaslo.naszemiasto.pl Nasze Miasto